Strona 2 z 2
W akademiku Pela dowiedziała się, że jej profesor prosi ją do gabinetu. Złożył gratulacje. Wygrała prestiżowy konkurs na plakat. Rozpisano następny o ochronie środowiska.
– Proponuję, żeby pani wzięła udział, pani Pelagio. Przyznam, że nie byłem za tym, żeby panią przyjąć do akademii. Była pani, przepraszam, taka jakby zbita. Artystka musi być twórcza, ofensywna. Czasy neurotyków w sztuce się skończyły, jak sądzę. Tym bardziej cieszę się z pani sukcesu.
Asystent czekał na korytarzu.
– Wszystkiego najlepszego – powiedział. – Dziś są twoje imieniny. Mam dla ciebie prezent.
Zdziwiła się. Nigdy nie obchodziła imienin, bo nie lubiła swego imienia odziedziczonego po babce. A jedyny prezent, który sprawił jej radość, to były sukienki po córeczkach nauczycielek. Zakładała je tylko do szkoły i chowała na strychu, żeby matka nie wyniosła ich i nie rozwłóczyła. W paczce był telefon komórkowy.
– Musimy być w kontakcie – powiedział.
reklama
Pomyślała, że telefon był do tej chwili niepotrzebny. Nie miała chłopaka ani przyjaciółek. I tak nikt by do niej nie dzwonił. Jak mogłam z tym żyć?
– pomyślała ze zdumieniem. Zaprosił ją na kolację.
– Przenieś się do mnie – powiedział.– Zamieszkajmy razem. Będzie mi blisko czekać, aż się we mnie zakochasz.
– Dlaczego ja, polatucha? – spytała.
– Co to znaczy?
– Popychle, latawica.
– Ależ nie, artystka, z wielką przyszłością. Śliczna dziewczyna, tęskniłem za tobą.
– Ze wsi.
– Ja też pochodzę ze wsi. Jestem synem nauczycielki.
– A ja córką schizofreniczki. I mam dziecko. Siostrę. Muszę ją zabrać z sierocińca. Nie ma nikogo prócz mnie.
Umilkł. „Muszę wstać od stolika”, pomyślała, „i szybko wyjść. Powiedzieć: przykro mi, że cię zawiodłam, albo coś w tym rodzaju. Nie rozpłakać się za wszelką cenę”. Znów poczuła napięcie i lęk. Huczało jej w głowie. Byle nie usłyszeć głosu, byle nie ten od matki, niski i chrapliwy, który krzyczał w dzień i w noc – wynoś się polatucho, skocz do studni, spal dom. Matka wybiegała wtedy na pole. I to był znak. Jakiś mężczyzna mógł jej wtedy kazać przyjść na siano.
– Ten sierociniec jest daleko? – spytał.
Po co o to pyta? Boże, po co pyta?
– Godzinę pociągiem, może dwie – odpowiedziała.
– Nie mam pojęcia, co trzeba kupić takiemu małemu dziecku. Jutro do niej pojedziemy. Samochód mam na szczęście sprawny.
– Ona jest córką mojej psychicznej matki i któregoś z pacjentów. Ludzie boją się takich dzieci. Nikt jej nie adoptuje. Muszę ją zabrać.
– Ależ kochanie, zanim będzie miała 20-30 lat, kiedy może objawić się choroba, medycyna da sobie z nią radę. Mamy gotowe dziecko, co za szczęśliwy traf. Sam jestem synem schizofrenika. Też się bałem, że zachoruję. Ale już nie. Czekałem na ciebie równo dziewięć lat. Jak ma na imię ta mała?
Barbara Pietkiewicz
dla zalogowanych użytkowników serwisu.