Ze żmiją w beciku

Ileż to mrożących krew w żyłach historii można usłyszeć, wywołując imię żmii zygzakowatej. Najwięcej mają do powiedzenia ci, którzy na temat rodzimej przyrody wiedzą mniej niż nic...

Bez zająknienia przechodzą im przez usta najbardziej nieprawdopodobne historie – jak to kogoś goniła przez kilometr i ledwie uszedł z życiem. Co ciekawsze, gdy nie nadążała, zwijała ciało na kształt rowerowej dętki i, tocząc się jak ona, wręcz przeganiała ofiarę.

Słyszałam też o żmii, która zaczajała się w pobliżu obory i czekała, aż gospodyni będzie doić krowę. Spryciara spijała mleko wprost z wiadra, jeśli tylko była ku temu okazja. Nie wiem, czy się śmiać, czy płakać. Jedno i drugie to reakcja na to samo – głupotę. Gdyby jej jedyną konsekwencją były niestworzone historie, dałoby się przeżyć. Żmija wie, że przeżyć to prawdziwe dla niej wyzwanie. Każdego lata giną tysiące polskich węży. Pod kołami samochodów, od uderzeń kija, kamienia, buta.

Mam już 58 lat i nigdy nie czułam się zagrożona śmiercionośnym atakiem gadów. Wszystko zaczęło się jeszcze w beciku. Mój ojciec był zapalonym badaczem świata przyrody. Gady bardzo go interesowały. Urodziłam się dwanaście lat po wojnie i trudno się dziwić, że ówczesna służba zdrowia mocno kulała. Ojciec postanowił stworzyć program produkcji surowicy przeciw jadowi żmii. Ale najpierw musiał mieć jad.

Przyniósł więc do domu wiadro żmij. Zajął się nimi jak prawdziwy profesjonalista, bo zrobił coś, co do tamtej pory nie udawało się nikomu. Zniewolona żmija odmawia przyjmowania pokarmu. U mojego ojca wszystkie wyglądały jak pączki w maśle, bo jadły z apetytem. Problem pojawił się jesienią.

reklama


Żmija jest gadem i jej ciało nie ma własnego „generatora" ciepła. Polskie zwierzęta zmiennocieplne zapadają w tak zwany sen zimowy. Hibernują. W ogrzewanym mieszkaniu jest to niemożliwe. Dziś są odpowiednie „inkubatory" i lampy do dogrzewania ciepłolubnych istot. W latach 50. ubiegłego wieku nie było o czym marzyć. Aż tu pojawił się na świecie najlepszy, bo naturalny inkubator – becik małej Dorotki. I tym sposobem moja znajomość ze żmijami zaczęła się na tyle wcześnie, że jednym z pierwszych wypowiedzianych przeze mnie słów był „woś". Może dlatego do tej pory bardzo lubię dotyk aksamitnej skóry węży.

Żmije to rozumne zwierzęta. Po kilku tygodniach obcowania z człowiekiem były bardziej niż oswojone, a dla pełnego bezpieczeństwa ojciec obcinał im zęby jadowe. Nie wiedział, że odrastają równie szybko jak paznokcie. Mimo to nie miały najmniejszego zamiaru robić z nich użytku. Tuliły się do ciepłego niemowlęcia i spokojnie mogły przetrwać zimę.

Z surowiczych planów niewiele wyszło, więc po roku odzyskały wolność. Wróciły do Puszczy Mariańskiej.

Gdy po ponad 40 latach szłam zalaną słońcem puszczańską ścieżką, zobaczyłam wygrzewającą się żmiję – olbrzyma. Zazwyczaj zwierzęta te nie są duże. Dorastają do osiemdziesięciu centymetrów, ale tamta miała na pewno więcej. Była wyjątkowo jasna, wręcz piaskowa. Niezbyt wyraźny zygzak wpadał w rudość. Duże oczy patrzyły na mnie leniwie. Zwężone pionowo źrenice przypominają kocie.

Kucnęłam i podziwiałam ją. Z całą pewnością to najładniejszy z rodzimych węży. Najładniejszy i najspokojniejszy. Nigdy, nigdy nie atakuje człowieka pierwszy. Robi to tylko, gdy broni życia. Gdy czuje się śmiertelnie zagrożony. Zresztą kto z nas nie użyłby w takiej sytuacji zębów jadowych. Oczywiście, gdyby je miał. Poza tym żmija zygzakowata umie dawkować ilość wstrzykniętego jadu. Bardzo często w ogóle go nie używa, gdy się broni. Jad jest jej potrzebny do polowania, a przecież człowieka nie połknie.

Nie byłam w lesie jedynym przedstawicielem ludzkiego gatunku. Kilkaset metrów za mną podążała grupa przyjaciół. Już słyszałam ich głosy i postanowiłam pokazać mieszczuchom zwierzę obarczone tak krzywdzącą, złą opinią. Delikatnie, lecz pewnie ujęłam w palce jej szyję tuż za głową. Była tak spokojna jak ja. Podtrzymując resztę ciała węża drugą ręką, ruszyłam w stronę zbliżającej się grupy.

– To jest żmija zygzakowata – oznajmiłam lekko spłoszonemu towarzystwu. Po chwili każdy chciał dotknąć rozgrzanej słońcem delikatnej skóry węża. Nie mogli się nadziwić, jaki jest piękny i spokojny. – Czy to aby prawdziwa żmija – zwątpił jeden z przyjaciół. I wtedy stało się coś najbardziej niezwykłego. Żmija uchyliła paszczę na tyle szeroko, by pokazać okazałe zęby jadowe. Zrobiła to tylko raz w odpowiedzi na jego wątpliwość. Może była praprawnuczką mojej znajomej z becika? Kto wie?

Dorota Sumińska, doktor weterynarii 
fot. shutterstock 

Źródło: Wróżka nr 6/2016
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl